Instagram / In the photo: Kacper Tekieli Piotr Bobakowski 21 May 2023, 16:39 Apoloniusz Rajwa told PAP in what circumstances Kacper Tekieli met his future wife, Justyna Kowalczyk. Apoloniusz Rajwa, geographer, Tatra and alpine guide, TOPR rescuer, and cavers, knew Kacper Tekieli. He followed his career and achievements in mountain climbing. In an interview with… Continue reading It was there
Małgorzata Lebda zareagowała na śmierć Kacpra Tekielego. Poetka i biegaczka górska w poruszającym wpisie w mediach społecznościowych pożegnała byłego męża. Kacper Tekieli był
Find rock climbing routes, photos, and guides for every state, along with experiences and advice from fellow climbers.
Vay Tiền Trả Góp Theo Tháng Chỉ Cần Cmnd Hỗ Trợ Nợ Xấu. – Istotą wspinania jest współpraca, partnerstwo, poświęcenie, rozumienie potrzeb drugiej osoby. Jest lista celów każdej wyprawy: wrócić w komplecie, jako grupa przyjaciół, a dopiero kolejne to cele sportowe. Podzielam ten pogląd. Samo wejście na szczyt, ukończenie drogi czy odwrót kilkadziesiąt metrów przed szczytem to indywidualne wartości ważne dla nas czy naszych ambicji. Natomiast wydaje mi się, że jedzie się po to, żeby próbować, spędzać tam czas, wspinać się. Sam fakt wspinania, bycia “w drodze” najważniejszy – opowiada Kacper Tekieli*, himalaista i alpinista, instruktor wspinaczki sportowej. Fot. Renata Dąbrowska JAKUB KNERA: Urodziłeś się nad morzem. Co zachęciło cię do wspinania po górach? KACPER TEKIELI: Jeżdżenie z rodzicami na narty w góry w młodości. To nie miało nic wspólnego ze wspinaniem, ale sam górski klimat i otoczenie, przyroda, zachęciły mnie do tego, aby tam wrócić. Dopiero po wielu latach – bo stosunkowo późno zacząłem się wspinać – powróciło to do mnie. Od razu natomiast poświęciłem temu sto procent swojego czasu. Kiedy? Nie do końca zdawałem sobie sprawy jak ważne są dla mnie góry. W pewnym momencie pojawiła się we mnie nostalgia, pewnie jeszcze w liceum. Zacząłem tam jeździć, natomiast na dobre wszystko rozkręciło się na studiach. Byłem na filozofii i wziąłem urlop dziekański – stwierdziłem, że przez rok chcę pomieszkać w górach. Pojechałem w Bieszczady, co uświadomiło mi, że to otoczenie jest dla mnie. Tam podjąłem kluczowe decyzje na temat tego, że chciałbym się później wspinać po górach drogami wspinaczkowymi. To wszystko rozegrało się w mojej głowie, nikt nie zabrał mnie na żaden szczyt. Co dają ci góry? Tam wszystkie rzeczy dzieją się naprawdę. Nie ma konwenansów, udawania, to pierwotny świat. Nie ma miejsca na błędy, trzeba dążyć do perfekcji w tym, co się robi. Naprawdę jest zimno, naprawdę człowiek się boi, naprawdę słońce świeci w oczy do granic bezpieczeństwa. Prawdziwa jest też przyjaźń i śmierć. Wszystko jest namacalne i bardzo blisko. Wydaje mi się, że każdy człowiek ma taką tęsknotę za prawdziwymi wartościami. To dla ciebie sport czy turystyka? Część wspinaczy wyrasta ze sportu i środowiska sportowego, mi bliżej do turystyki. Ważniejsza jest dla mnie przygoda a nie wynik. Oczywiście poziom sportowy w pewnym momencie nabrał znaczenia i zaczęło mi na nim zależeć – jest we mnie obecny duch sportowy i chęć poprawy wyników, mierzenia się z trudnościami, chęć porównania się z innymi. Nie jestem niezależny czy wolny od konkurencji. Góry dają mi właśnie to: skrajny realizm i sportowego ducha. Jak z Bieszczad trafiłeś w trudniejsze miejsca? Kiedy chodzenie zmieniło się we wspinaczkę? W Bieszczadach w Schronisku pod Małą Rawką, poznałem ludzi, którzy się wspinali, jeździli w wyższe góry i to mnie zainspirowało. Wcześniej chodziłem już trochę po Tatrach i pozwalałem sobie na łatwiejsze drogi wspinaczkowe, nie wymagające ode mnie znajomości technik asekuracyjnych. Po zakończeniu urlopu dziekańskiego zrobiłem kurs skałkowy, potem taternicki, następnie taternicki drugiego stopnia. Pomyślałem, że skoro tak późno się wspinam, muszę nadrobić ten stracony czas. A kursy na pewno minimalizują ilość własnych błędów, na których człowiek się uczy, a więc chodzi nie tylko o czas, ale też bezpieczeństwo. Fisher Towers w stanie Utah, fot. Małgosia Lebda. Chciałeś być bliżej gór? Wiedziałem, że jeśli chcę się tym zająć na serio, muszę zamieszkać na południu Polski. Najpierw wyjechałem na pięć miesięcy na Alaskę, żeby zobaczyć to miejsce, ale też tam zarobić. Spędziłem tam bardzo udany sezon wspinaczkowy. Po powrocie, jako świeżo upieczony magister filozofii byłem gotów robić wszystko. Traf chciał, że znalazłem bardzo fajną pracę w Murowańcu, górskim schronisku. Przez tydzień pracowałem, a kolejny tydzień miałem wolny i tak cały czas. Spędziłem intensywny rok – częstotliwość z jaką się tam wspinałem mogłaby obdzielić początkującego wspinacza na cztery sezony. Robiłem to non stop. Ile byłeś w Murowańcu? Rok. Potem pojechałem do Krakowa, gdzie poznałem swoją przyszłą żonę. To miasto również jest bardzo dobrym miejscem, bo daje możliwość codziennego jeżdżenia w skały, ma infrastrukturę, która sprzyja treningowi wspinaczkowemu, a nad ranem w Tatry jedzie się stamtąd w godzinę i piętnaście minut. Powiedziałeś, że w pewnym momencie postanowiłeś zająć się wspinaniem „na serio”. Co to znaczy? Jeżeli chce się chodzić na trudne drogi wspinaczkowe, ściany o dużej powadze, gdzie możliwości asekuracji są słabsze albo chce się robić przejścia bez asekuracji, trzeba to robić często, żeby nabrać biegłości. Nie mam na myśli wypraw czysto turystycznych, ale w momencie, kiedy pojawia się możliwość zagrożenia życia, zagrożenia błędu, trzeba być w tym specjalistą – trzeba spędzać w górach co najmniej 120-150 dni w roku, nie licząc treningów na sztucznych ściankach i skałach. To wchodzi w krew. Z drugiej strony pojawia się ryzyko wpadnięcia w rutynę. Koncentracja to we wspinaniu podstawa. Po Tatrach chciałeś wchodzić wyżej? Myślałem o tym od początku mojej przygody ze wspinaniem. Dużo rozmawiałem o najwyższych górach – Karakorum, Himalajach – które zawładają umysłem. Wiedziałem, że w tamtym momencie, w 2006 roku, było jeszcze sześć niezdobytych zimą ośmiotysięczników, a wszystkie do tamtego czasu były zdobyte w tej porze roku przez Polaków. To taka narodowa specjalność: dużo cierpienia i tak dalej (śmiech). Bardzo zawładnęła mną myśl o K2 – to mityczna i niebezpieczna góra, na którą nikt nigdy nie wszedł zimą. Do dziś jest jedynym ośmiotysięcznikiem, który nie ma zimowego wejścia a do tego jest to drugi najwyższy szczyt świata. Praktycznie od początku o tym marzyłem, ale chciałem przejść klasyczną drogę wspinacza – wspinać się bardzo dużo, „robić metry”, wspinanie skalne, wspinanie w górach, wspinanie zimą, zdobywanie doświadczenia wysokościowego – żeby zobaczyć jak reaguje organizm na brak tlenu. Potem poznałeś Artura Hajzera, twórcę i szefa programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015. Zaproponował mi wyjazd w Himalaje. Nie osiągnąłem tam wielkiego sukcesu, ale na pewno zdobyłem kolejne doświadczenia, poznałem dobrze swój organizm i czuję, że to teraz procentuje, chociaż cały czas jestem na drodze nauki. To jest to dążenie do perfekcji i ciągłe wynajdywanie swoich braków – bardzo tego potrzebuję. Jeden z pierwszych sezonow w Tatrach, fot. Jędrzej Myśliński. Czym różni się organizowanie wyprawy zima od tej latem? Paradoksalnie latem jest więcej śniegu. Zimą wiatr jest tak mocny, że śnieg wywiewa. Zostaje szary lód. Zimą ginie mniej ludzi, jest mniejsze zagrożenie lawinowe, ale jest tak cholernie zimno – temperatury osiągają -40 czy -50 stopni – że to bardzo paraliżuje ruch. De facto nie byłem nigdy na wyprawie zimowej na ośmiotysięczniku. Najwyższe góry, na których wspinałem się zimą to Alpy. Ale przyznam, że z czasem ta zima w górach wysokich przestała mnie interesować. Dlaczego? Zrozumiałem, że istotą alpinizmu jest przejście trudnej ściany w jak najbardziej sprzyjających warunkach. A więc musi być jak najlepsza pogoda, jak najbardziej logiczna linia przejścia – zima jest tego zaprzeczeniem. Co było twoim sukcesem w Himalajach? Moja pierwsza wyprawa na Makalu skończyła się akcją ratunkową, w której udało się uratować dwóch kolegów, u których później doszło do licznych amputacji. Byli w nią zaangażowani ratownicy szerpańscy. To coś, co zostawiło we mnie bliznę. W następnych latach wziąłem udział w wyprawie na Broad Peak Middle, gdzie podjęliśmy decyzję o powrocie sześćdziesiąt metrów od szczytu, za sprawą mojej decyzji. Oceniłem, że poruszamy się zbyt wolno, grań do zjazdu jest bardzo niebezpieczna. Jedyne wejście, w 1975 roku, polskie z resztą, zakończyło się śmiercią kilku uczestników powodu kruchej skały. To wszystko miałem z tyłu głowy i bardzo blisko szczytu podjąłem decyzję o odwrocie. Niedawno byłem na wyprawie na Shivling w Himalajach Gharwalu w Indiach, gdzie działaliśmy w trzech niezależnych zespołach, ale w jednym z nich – na ścianie obok – doszło do wypadków śmiertelnych. Moje doświadczenia z Himalajami są dosyć ciężkie i na razie można powiedzieć, że pobrałem solidne lekcje. Czym więc jest sukces we wspinaniu? Mówi się, że nie sztuką jest wejść na szczyt, ale trzeba z niego zejść. Sukces ma kilka wymiarów. Stricte sportowym sukcesem jest poprowadzenie czy też powtórzenie drogi, szczęśliwe zejście. Istotą wspinania jest jednak współpraca, partnerstwo, poświęcenie, rozumienie potrzeb drugiej osoby. Jest lista celów każdej wyprawy: wrócić w komplecie, jako grupa przyjaciół, a dopiero kolejne to cele sportowe. Podzielam ten pogląd. Samo wejście na szczyt, ukończenie drogi czy odwrót kilkadziesiąt metrów przed szczytem to indywidualne wartości ważne dla nas czy naszych ambicji. Natomiast wydaje mi się, że jedzie się po to, żeby próbować, spędzać tam czas, wspinać się. Sam fakt wspinania, bycia “w drodze” najważniejszy. A co, kiedy trzeba się cofnąć? Jedna osoba nie da rady i podejmujecie taką decyzję? Jeżeli jest możliwość bezpiecznego odwrotu części zespołu to nie jest to żadna zdrada, nawet jest to wskazane: część realizuje plan, a część dba o to, żeby zadośćuczynić potrzebom kogoś słabszego czy chorego. Na pewno złą sytuacją jest, kiedy trzeba jak najwięcej rąk, żeby sprowadzić kogoś na dół, a ktoś inny kontynuuje atak na szczyt. Broad Peak Middle jest trzydzieści metrów niższy od głównego wierzchołka Broad Peak, znajdującego się w tym masywie, ale jest znacznie trudniejszy i bardziej skalisty. Na główny wierzchołek wchodzi się bez większych trudności, tutaj jest o wiele trudniej. W latach siedemdziesiątych to był największy poziom trudności, jaki człowiek pokonał na takiej wysokości. Mieliśmy zespół trójkowy, więc konfiguracja nie umożliwiała, aby ktoś zszedł bezpiecznie, a jednocześnie ktoś wszedł – ktoś musiałby zostać sam. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego? W zespole jest tak, że jeśli jedna osoba uzna, że nie powinniśmy wchodzić wyżej to reszta – jeśli są dobrymi partnerami – musi go posłuchać. Właśnie dzięki takim szybkim, prawidłowym decyzjom i zrozumieniu pozostałych członków zespołu zjechaliśmy bezpiecznie i tego samego wieczora byliśmy na obozie trzecim na wysokości 7100 metrów. Można powiedzieć, że cała wyprawa jest bez historii, w tym również bez złej historii. Na przełęczy Broad Col (7850 m npm), w drodze na Broad Peak Middle, Archiwum Kacpra. Mówiąc „bez historii” masz na myśli to, że nie udało się wejść na szczyt? Celem zastępczym było wejście na główny wierzchołek Broad Peak i to się udało innej trójce. Fajnie było wrócić z poczuciem, że coś się zrealizowało. Natomiast umówmy się, że w dzisiejszych czasach wejście normalną drogą na ośmiotysięcznik w pełnym sezonie nie należy już do wyczynów sportowych. To osobiste sukcesy poszczególnych osób. Ja uważam, że wyprawa nie odniosła sportowego sukcesu, ale zrealizowała te dwa pierwsze punkty, o których wspomniałem: wróciliśmy wszyscy i w dobrej komitywie. W Himalaje jedzie się długo, musisz przejść przez kilka obozów. Cała wyprawa trwa kilka tygodni. Masz szczyt na wyciągnięcie ręki, jesteś na końcu i decydujesz o odwrocie. Co ma się wtedy w głowie? To bardzo trudne decyzje, przeżywa się duże rozterki. Ale zawsze po udanym wycofie – a miałem bardziej skomplikowane wycofy w życiu – mam poczucie niedosytu, ale jednocześnie satysfakcji, że udało się zrealizować jakąś akcję bezpiecznie. Muszę powiedzieć, że te endorfiny buzują w człowieku tak samo jak po wejściu na szczyt. Poczucie panowania nad sytuacją jest najważniejsze i ono daje szczęście. Jak przygotowujesz się do wyprawy w Himalaje? Nie przygotowuję się jakoś szczególnie ponieważ jestem w ruchu cały czas. Nie ma tygodnia, w którym nie byłbym w Tatrach, bardzo dobrze się prowadzę, jeśli chodzi o rozrywki i używki. Na pewno należy być w bardzo dobrej formie aerobowej, czyli mieć odpowiednią wydolność organizmu. Należy przejść badania, spojrzeć w siebie, żeby zobaczyć czy trzeba jeszcze pobiegać czy powspinać, jeśli należy wzmocnić jakieś konkretne partie ciała oraz sprawdzić, czy ma się odpowiedni sprzęt. Amplituda temperatur na południowo-zachodniej stronie stoku Broad Peak jest bardzo duża: w namiocie latem w ciągu dnia może być 40 stopni a w nocy -20. Trzeba być na to przygotowanym. Ważne jest też odżywianie, to co ci smakuje na określonej wysokości. Bycie tak wysoko jest porównywalne ze stanem ciężkiego kaca: czasem nie chce się pić, wszystko jest spowolnione, nie masz ochoty na nic, nie wiesz co zrobić, żeby poczuć się lepiej. Trzeba znać swój organizm, wiedzieć, co pomoże w takiej sytuacji – tę wiedzę nabywa się latami. Ile trwa wyprawa na ośmiotysięcznik? Trzeba liczyć od półtora do dwóch miesięcy od drzwi do drzwi domu. Samo wejście zajmuje około czterech tygodni na wysoki ośmiotysięcznik a około trzech na niski, do 8200 metrów. Nie byłem na wysokości powyżej 8000 i podobno między tymi niskimi a wysokimi jest kolosalna różnica. Z perspektywy poziomu morza wydaje się, że to zaledwie kilkaset metrów, ale to inny świat. Jakie jest polskie środowisko wspinaczkowe? Są bohaterowie pozytywni i negatywni, są kłótnie i przyjaźnie, zdarzają się sytuacje, gdy ktoś komuś wbija nóż w plecy – nie jest to nieskazitelna brać. Ale warto oddzielać przyjaciół od kolegów, wiedzieć od kogo czego można oczekiwać. Wydaje mi się, że pomimo tego to zwyczajni ludzie ze wszystkimi zaletami i wadami, jakie mają wszyscy. Jest rywalizacja? Zdecydowanie. Być może większość – jestem prawie przekonany – powie, że z nikim nie rywalizuje, ale coś takiego się czuje. A widać to teraz, w dobie Facebooka, kiedy na bieżąco ludzie często skaczą tam sobie do gardła. Są odważniejsi tam albo na forach internetowych, gdzie pozwalają sobie na więcej niż są w stanie powiedzieć prosto w twarz. Są niesprawiedliwe oceny, oskarżenia, sportowa zazdrość i niespełnione ambicje, ale też kwestie charakteru. Skończył się Program Polski Himalaizm Zimowy, który funkcjonował w latach 2010-2015. Co dalej? Artur Hajzer, pomysłodawca i kierownik tego projektu zginął w 2013 roku. Schedę przejął po nim jego wspólnik i partner wspinaczkowy, Janusz Majer, który ten program kontynuuje, ale już pod nazwą „Polskie Himalaje”. Nie chodzi tylko o zdobycie zimowe szczytu K2, ale również o przejście szeregu trudnych ścian, ale też pomoc w logistyce i umożliwienie polskim wspinaczom wspinania na najtrudniejszych ścianach świata. Widok ze stoków Broad Peak, widok na K2, fot. Alex Gavan. Co w tym momencie oceniasz jako swój największy sukces? Mam szereg przejść w Tatrach, które dały mi najwięcej satysfakcji. Nie wiem, jak one są odbierane, ale nie to definiuje sukces. W Alpach z kilkunastu ścian, które udało mi się przejść zimą, największą przygodą była północna ściana Eigeru. To najbardziej znana góra w historii alpinizmu ekstremalnego, na punkcie której obsesję miał już Hitler – bardzo chciał, żeby została zdobyta przez wspinaczy III Rzeszy… Robiłem trudniejsze rzeczy, natomiast tę ścianę uważam za swoją największą przygodę. Jakie masz najbliższe plany? K2? Raczej chciałbym poprowadzić jakąś piękną drogę tam lub na innym wysokim szczycie, taką której nikt wcześniej nie przeszedł. Chciałbym jak najdłużej się wspinać i czerpać z tego jak najwięcej radości. Nie odróżniam wspinania od życia: życie jest wspinaniem, a wspinanie życiem. Nie zmierzam do konkretnych celów, ale to, co robię jest celem, do którego doszedłem. Podchodzisz do wspinania w sposób rozważny. Jest w tym dużo instynktu samozachowawczego, popartego doświadczeniem. Myślę, że każdy, kto się wspina i nadal żyje, powie to samo. Mam jeszcze wiele słabych stron, nad którymi pracuję. To łączy się z tym, że wycofy, akcje, które nie udały się sportowo, ale udały się decyzyjnie nie raz sprawiły, że byłem z siebie dumny, bo podjąłem taką a nie inną decyzję. Wchodzi się wtedy, kiedy pozwalają na to wszystkie okoliczności: forma, pogody i warunki. Bo w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby umieć się zachować, a nie tylko wejść. Wspinanie to coś więcej niż hobby? Nie traktuję wspinania jako formy spędzania wolnego czasu. Ustawiłem pod to całe życie, zarówno zawodowe jak i rodzinne, więc na pewno jest to coś więcej. Wszystkie plany i większość marzeń jest ukierunkowanych na wspinanie. Być może jest to jakiś rodzaj obsesji czy uzależnienia. Zdaję sobie sprawę, że może nie brzmieć to dobrze (śmiech), ale traktuję to na poważnie. Co w górach jest najważniejsze? Bycie w górach jest celem samym w sobie. Góry to jedyne miejsce, w którym czuję, że nie marnuję czasu, jestem na właściwym miejscu. Jednocześnie wiem, że wymaga to ode mnie szeregu cech, dzięki którym mogę się wreszcie zaprezentować… przed samym sobą. Spełniam swój potencjał, jestem wtedy najlepszą osobą jaką mogę być. [white_box] *Kacper Tekieli to członek Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto, instruktor wspinaczki sportowej, zamieszkały w Krakowie. Wspinał się w górach USA i Alpach. W Tatrach przeszedł blisko 100 dróg, w tym około 60 zimowych, wielokrotnie w samotnym stylu. W 2010 roku w ramach VI International Elbrus Race, wbiegł na najwyższy szczyt Rosji w niecałe 5 godzin. Od 2010 roku uczestnik programu „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015” w ramach którego wziął udział w wyprawach na Makalu (8463m) i Broad Peak Middle (8016m). [/white_box]
Z Małgorzatą Lebdą rozmawiają Jerzy Borowczyk i Krzysztof Skibski Rozmawiamy na początku lipca w Tribece na krakowskim placu Szczepańskim. To Pani zaproponowała miejsce. Trochę się już po okolicy pokręciliśmy, obserwowaliśmy ludzi, architekturę. Chcielibyśmy zacząć od pytania: lato w mieście. Ma Pani na to jakiś sposób? Lato w mieście… Mój pomysł polega na tym, aby wyjechać poza miasto. Od półtora roku do Krakowa sprowadza mnie przede wszystkim praca i wydarzenia kulturalne. Wyprowadziliśmy się bowiem ze ścisłego centrum. Można powiedzieć, że coraz bardziej ciążymy w kierunku wsi. Miasto nie jest dobrym miejscem na lato. Szczególnie Kraków, w którym zarówno zimą, jak i latem nie mamy czym oddychać. Z zazdrością myślę o Poznaniu, w którym oddycham z ulgą. Kojarzę to miasto z wiatrem i dużymi przestrzeniami. Tak Pani myśli? Tak postrzegam Poznań. Przypomina mi trochę Warszawę pomieszaną z Moskwą! Jakoś trzeba jednak w tym Krakowie żyć. Spędzać także letni czas. Myślimy zwłaszcza o chwilach niewypełnionych pracą. Ma Pani jakieś ulubione miejsca? Nisze? Moje zainteresowania sztukami wizualnymi nie pozwalają mi obojętnie przechodzić obok galerii czy muzeów. Bardzo często korzystam z tego, co się tutaj dzieje. A dzieje się bardzo dużo. Myślałam nawet o tym, że powinien zostać stworzony portal, który koordynowałby wszystkie imprezy kulturalne w ten sposób, aby na przykład różne spotkania autorskie nie nakładały się na siebie. Niejednokrotnie w Krakowie odbywa się kilka takich spotkań naraz. Najgorzej jest wtedy, gdy ich bohaterami są znajomi. Rodzi się wówczas wielkie prawdopodobieństwo, że ktoś się „obrazi”. Trudno bowiem się rozdwoić. To miasto wielu inicjatyw, wypełnione mnóstwem wspaniałych ludzi, z którymi chciałoby się spotykać, rozmawiać. Można by stać się tu tylko bywalcem kawiarni i na tym ciekawie spędzić życie. Praca trzyma mnie jednak skutecznie w przysłowiowym pionie, i niestety też przy komputerze. Jak się z tego kołowrotu wyrwać? Mam swoje sposoby. Przede wszystkim aktywność fizyczna. To moje uzależnienie, czerpię z tego wielką przyjemność i dużo siły. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy na Bronowicach, niemal codziennie biegałam wokół Błoni. Trudno byłoby zliczyć, ile kilometrów tam zrobiłam. Właściwie cały mój doktorat powstał na podstawie tego, co przychodziło mi do głowy podczas biegania właśnie tam. Lubię sportowe wyzwania, biegam ultramaratony, dwa lata temu wymyśliłam, że przebiegnę 100 kilometrów po górach i rok temu zrobiłam to w ramach Biegu Siedmiu Dolin w Beskidzie Sądeckim. Metafizyczne doświadczenie. Polecam wszystkim! Podobnie jak wspinanie, mój mąż jest himalaistą, mam więc ułatwiony dostęp do tego typu aktywności, z czego często korzystam. Innym skutecznym sposobem są po prostu podróże, to jest dla mnie ładowanie akumulatorów. A jak wyglądają okolice, w których teraz Pani mieszka? Są to tereny na pograniczu miasta i wsi. Wioski, które zaczynają się tuż za naszą ulicą, są bardzo podobne do tej, z której pochodzę. Te same zapachy palonych ognisk, widok dzieciaków bawiących się w potokach. Takie okoliczności mocno mnie inspirują. Fizycznie, wręcz namacalnie mogę powrócić do sensualnych doznań związanych z moim dzieciństwem. Poza tym już czuję się związana z tymi miejscami, można powiedzieć, że je sobie wybiegałam. Jeśli tylko czas na to pozwala, pojawiam się tam niemal codziennie, biegnąc swój ulubiony dystans 10 kilometrów i tam już pół wsi mi się kłania, ludzie zagadują, komentują. To jest dom jednorodzinny? Mieszkamy w kamienicy na najwyższym piętrze. Historia naszego zamieszkania tam jest nieco dziwna. Co takiego? Kiedy decydowaliśmy się na to mieszkanie, trzeba było bardzo szybko podjąć decyzję. Nie mogliśmy go dokładnie obejrzeć, bo ktoś tam ciągle mieszkał. Nie widzieliśmy też, co jest za oknami. Mieliśmy świadomość, że w najgorszym razie grozi nam sytuacja, że zamieszkamy w środku blokowiska. Dopiero po podpisaniu umowy, gdy poprzednich lokatorów już nie było, okazało się, że nasze okna wychodzą na kwadrat łąki z okazałymi drzewami, to wszystko otoczone przez bloki. Mamy stąd piękny widok na Beskidy, czasem na horyzoncie widać kontury tatrzańskich szczytów, a także na Kraków, na który patrzymy z góry i możemy obserwować – niestety bardzo często – wiszący nad nim smog. Mieszkamy więc w sąsiedztwie strzeżonych, zamkniętych osiedli, w przestrzeni właściwie klaustrofobicznej, a jednak mamy widok na łąkę, która latem nie pozwala spać, tak głośno rozrabiają w niej świerszcze. I jest jeszcze to, na co mieszkając na wsi, nie zwracałam uwagi, a co było codziennością… Po dziesięciu latach mieszkania w mieście znowu słyszę ptaki, które zaczynają swoją aktywność już w okolicach trzeciej w nocy, rozpoznaję słowiki, drozdy, rudziki. Cudowne. Ściany bloków dodatkowo to nagłaśniają. Tak. Ta przestrzeń pomiędzy nimi zwielokrotnia te odgłosy. Cały ten zielony obszar w tym betonowym ogrodzeniu bloków to dla mnie coś w rodzaju małego arboretum. Czyli Pani prywatna mapa Krakowa jest niezbyt obszerna. Kilka punktów? Zawsze determinowały tę topografię najmocniej miejsca pracy i zamieszkania. Mam jednak za sobą pewien eksperyment z przestrzenią tego miasta. Coś, co narodziło się z potrzeby poznania go. Przyjrzenia się mu uważniej. Przed Bożym Narodzeniem krakowska „Gazeta Wyborcza” poprosiła mnie o tekst. Pomyślałam wtedy, że zrobię to, co lubię, czyli pobiegam i to opiszę. Aby mój pomysł zmieścić w jakieś ramy, zdecydowałam, że będzie to dystans maratoński. Miałam za sobą doświadczenie pierwszego w życiu maratonu, który pokonałam właśnie w Krakowie kilka lat wcześniej. Zastanawiało mnie, że nie pamiętałam z niego niczego, co dotyczyłoby miasta. Zależało mi więc na tym, aby odkryć miasto właśnie z perspektywy biegowej, bez poczucia, że ścigam się z kimkolwiek. Był to jednak nierozsądny pomysł. Dlaczego nierozsądny? Najpierw byłam zachwycona tym, jak genialna rzecz przyszła mi do głowy. Przedstawiłam pomysł redakcji, która na to, że fajnie, że okej, że „powodzenia!” [śmiech]. No i pojawiły się pierwsze wątpliwości. Przecież trzeba to przebiec, a była zima i… …smog. Tak! Biegłam w masce. Bardzo męczące! Jakieś zapamiętane obrazy z biegu? Budzące się miasto, zapalające się światła w mieszkaniach, ludzie krzątający się po kuchniach. I szczególnie ostatnie kilometry. Okolice kombinatu, Nowa Huta. W tym miejscu monumentalnie rozlewa się Wisła. Rzeka wyglądała tak, jakby cała była z rtęci. Przystawałam zahipnotyzowana, gdy o lustro wody uderzały ciała kormoranów i czarnych łysek. Na dodatek kompletna cisza, jakby ktoś odciął fonię. Wisła przypominała mi wtedy kadr z filmu Tarkowskiego. Którego? Ze „Stalkera”. Jest taka scena, jedna z końcowych, w której bohaterowie schodzą w kierunku rzeki. W jej tafli odbijają się ogromne kominy, krajobraz postindustrialny, wręcz apokaliptyczny. Najważniejsza jednak jest rzeka – niewzruszona, piękna. Coś jeszcze Pani pamięta z tego dnia? Było wiele drobiazgów. Biegłam wcześnie rano. To wzbudzało zainteresowanie wielu osób. No bo zima. Bo kobieta („Co ona tu robi?”). Dlaczego w masce? Wiele osób nie miało świadomości, że jest jakiś problem z zanieczyszczeniem powietrza i myśleli, że ta maska to tak dla szpanu. W ten sposób z lata w mieście zrobiła nam się zima miejska. Co ciekawe, w tym samym numerze „Wyborczej” znalazł się artykuł Kuby Kornhausera, który również przemierzał wtedy Kraków, ale na rowerze. Wyglądało to tak, jakbyśmy się umówili. Zresztą Kuba co jakiś czas dzieli się z czytelnikami swoimi rowerowymi przygodami. Bieganie czy jeżdżenie na rowerze wydaje mi się czymś, co pozwala wniknąć w tkankę miasta. Ciąg dalszy rozmowy ukaże się w numerze 3/2017 „Czasu Kultury”
Justyna Kowalczyk jakiś czas temu przeżyła prawdziwe piekło. Nieszczęśliwa miłość, poronienie... Na szczęście czas wyleczył jej rany. Dziś jest szczęśliwa i ma u boku przystojengo bruneta. Kto to taki?Justyna Kowalczyk jakiś czas temu straciła głowę dla dziennikarza TVP, ale bardzo się zawiodła. Uczucie legło w gruzach. Mężczyzna był żonaty, a Justyna zaszła z nim w ciążę. Tuż przed igrzyskami w Soczi straciła Justyna Kowaczyk znów zszokowała norweskich dziennikarzy. Co tym razem zrobiła? Tak, byłam w ciąży. Straciłam moje Dzieciątko – powiedziała w jednym ze szczerych mimo obietnic nie odszedł od żony. Za tamten romans Justyna zapłaciła depresją i załamaniem. Brała leki, kompletnie się było myślenie, że nie chcę żyć – powiedziała Justyna Kowalczyk z dramatycznym apelem ” To jest nieludzkie”Teraz jej życie na nowo nabrało barw. Justyna znów się zakochała! Niedawno opublikowała zdjęcie z tajemniczym brunetem. A gdy internauci pytali, czy uprawia wspinaczkę „free solo” ona szybko odpowiedziała:Ani free, ani zdjęciem posypały się komentarze pełne szczęście na waszych twarzach!Chyba znalazła Pani bratnią duszęUśmiechy identyczne!To Kacper Tekieli. Alpinista i instruktor wspinaczki swoją pasją szybko zaraził gwiazdę sportu. Urodził się w Gdańsku, a obecnie mieszka w 20 latach w rozjazdach największą pokusą jest własny dom. Może warto się zatrzymać i zobaczyć, jak wygląda normalne życie – mówiła niedawno Justyna nadzieję, że trafiła właśnie na mężczyznę życia, z którym założy dom, o którym Justyna Kowalczyk zasłabła na zawodach Tour de Ski. Mistrzyni została przewieziona do szpitalaJustyna Kowalczyk z nowym partneremJustyna Kowalczyk jest blondynkąJustyna Kowalczyk
kacper tekieli małgorzata lebda